Na królewskim dworze zapanowała atmosfera z jaką nikt jeszcze się nie mierzył. Dziewicza i nieodgadniona, przygnębiająca i niewykluczone, że zabójcza, jednocześnie pełna nadziei, której nie wolno było okazać, trwała sobie w najlepsze.
Król, któremu w ostatniej chwili odwołano koronację przybrał zagadkowy wyraz twarzy. Nikt, nawet Nadworny Wykrywacz Min Królewskich nie umiał określić stopnia zagrożenia.
– Panie, obawiamy się najgorszego… – niemal szeptem oznajmił Minister Najtroskliwszej Pieczy.
Król szybko przeskanował otoczenie, jednocześnie sprytnie ukrywając niepokój, który odczuł natychmiast. Ten w środku króla.
– Czyli? – zapytał z neutralnym uśmiechem sugerującym wyrozumiałość wobec najbardziej wydumanych zagrożeń.
Minister Najtroskliwszej Pieczy wiedział jednak, że królewska mina potrafi być groźniejsza niż przeciwpiechotna, dlatego postanowił zachować saperską czujność. Długo szukał słów.
– Widzę, że nie wiesz od czego zacząć. Może… od początku? – pomagał mu tymczasem król przyjmując ton łagodny i przyjazny, co natychmiast postawiło zebranych w stan gotowości.
– Tak będzie najlepiej – przyznał Minister. – No więc… Musisz wiedzieć, panie, że najpierw przestali nosić czapki z dzwoneczkami.
Król nie zapytał o kogo chodzi, być może dlatego, że od dłuższego czasu zakres tematów był niezwykle zawężony: koronacja i subordynacja.
– Wyznaczyłem przecież karę – stwierdził od niechcenia, jakby to mogło komuś umknąć.
– Nawet wiele kar… Tak, ale oni jakby… przestali się bać.
– Nie boją się kar? – zdumienie króla rosło tak, jak on nigdy urosnąć by nie mógł.
– Nie tylko kar – szepnął Minister. – Oni… wychodzą na ulicę, awanturują się i domagają uporządkowania spraw…
– Jakich spraw? Mów dokładnie! – król stracił nagle cierpliwość, opanowanie, wyrozumiałość i wszystko, co czyniło go tylko zagadkowo uśmiechniętym władcą.
Niektórzy z zebranych spojrzeli po sobie porozumiewawczo, część cofnęła się o krok. Niewielu pozostało nieporuszonych.
– Może ja powiem – odezwał się jeden z tych ostatnich: Minister Prawa Lewa i Stron Niepewnych. – Twoi poddani, zaczynają podważać istnienie smoka, przebąkują, że nie ma na to dostatecznie przekonujących dowodów. Twierdzą nawet, że znikanie ludzi jest spowodowane innymi czynnikami…
– Mówisz, jakbyś w to uwierzył…
Minister chrząknął, bo to zawsze pomagało mu nabrać pewności siebie i kontynuował:
– Ośmielają się mówić, że skupiając się na innych sprawach sam dostarczasz im argumentów i że gdyby coś naprawdę im groziło, postawiłbyś ich bezpieczeństwo na pierwszym miejscu…
Ponieważ król zmarszczył brwi, jakby czegoś nie pojmował, Minister uściślił:
– Przed koronacją. Odwołanie jej było zatem koniecznością, która miała ochronić przede wszystkim twoje dobre imię…
– Dlaczego nie wierzą, że dbam o ich bezpieczeństwo? Dlaczego nie chcą siedzieć w domu? Przecież dzięki temu mają czas dla siebie i dla swoich dzieci…
– Problem w tym, że kiedy nie wychodzą, chorują z braku słońca, słabnie ich odporność*, mają stany depresyjne, myśli samobójcze i wybuchy agresji, popadają w nędzę…
– Chyba nie umierają z głodu? – wpadł mu w słowo król, który czasem zdawał się nie słyszeć wszystkiego. – Zgodnie z waszymi radami dałem im jakieś… coś… Czy to było niejadalne?
– Nie będę się wypowiadać w tej sprawie, bo nie próbowałem osobiście… – odparł Minister Prawa Lewa i Stron Niepewnych – ale mówią, że gdyby nie przygotowania do koronacji, to w królewskim skarbcu znalazłyby się pieniądze, żeby opłacić śmiałka, który pokona smoka… Tym samym stało się jasne, że potwór nie przeraża ich tak, jakbyś sobie życzył. Co gorsza, mają plan, a to budzi w nich nadzieję i zdziwienie, że nie opracowano go na królewskim dworze…
Królewskie źrenice rozszerzyły się w przypływie zdziwienia (już dawno zauważono, że jego fizjonomia posiada niezwykle ograniczony asortyment możliwości wyrażania uczuć):
– Nagle moi poddani stali się bardzo biegli w kwestiach smokologicznych… zastanawiające…
-… bo najgroźniejsze jest to, że mają dużo czasu na myślenie… – dodał Nadworny Przygłupas. – A jest ich coraz więcej. Tych, którzy myślą za wiele, wychodzą na ulice i bezczelnie roszczą sobie różne prawa…
– Macie przecież sposoby, żeby uciszyć niezadowolonych. Nie mówcie mi, że paru kmiotków, którym nie podobają się czapki, stanowi jakieś zagrożenie dla funkcjonowania królestwa – prychnął król z irytacją.
– Paru? Oczywiście, że nie. Wyłapaliśmy niemal wszystkich. Kłopot w tym, że do pozostałych chcą dołączyć pasterze, panie. Pasterze! – podkreślił, jakby nie zauważył, że wśród zgromadzonych natychmiast rozległ się szmer zgrozy. – Już dawno domagali się uporządkowania spraw, pamiętasz? Chodzi o towar, który sprowadzamy z Wełlandii, choć oni mają pełne magazyny…
– To dlaczego nie bierzemy od nich?
– Wełlandia oferowała lepszą cenę. To twoja decyzja, panie. Chyba chciałeś ich skruszyć…
– Taaak, teraz sobie przypominam… Co możemy z nimi zrobić?
Pytanie zawisło w powietrzu, a potem zaczęło rozchodzić się jak pierd, który czuli wszyscy, choć każdy udawał, że tak nie jest. Tylko Naczelny Dowódca Bezimiennych Rębajłów nie odwrócił wzroku. Możliwe, że utrudniała mu to specyficzna budowa ciała, którą lubił nazywać „rzeźbą”. Otóż gruby kark, który stanowił jedno z niewielką, łysą głową (co sprawiało wrażenie, że Naczelny Dowódca Bezimiennych Rębajłów jest jakby… niedokończony) znacznie ograniczał swobodę ruchów. Gdyby dowódca chciał odwrócić głowę, musiałby wykonać zakrok i rotację całej sylwetki, bo dało się ją przemieścić wyłącznie razem z karkiem, ramionami, tułowiem i miednicą. Można by rzec, że jego rzeźbę należało oceniać raczej w kategoriach monolitu.
Nie każdy wiedział, że od chwili kiedy został mianowany dowódcą zaczął sobie wyobrażać, iż posiada walory umysłowe godne wybitnego wodza, który został powołany do udzielania rad Wielkiemu Strategowi. Skóra na szczycie bryły jaką stanowił Naczelny Dowódca Bezimiennych Rębajłów, zmarszczyła się lekko w jednym miejscu, po czym rozległ się jego głos:
– Wydaje się, że pasterze są wyjątkowo narażeni na atak smoka: mają specyficzny zapach i nie chcą nosić czapek z dzwoneczkami, mówią, że owce się tego boją.
-Jak to naprawdę jest z tym smokiem? Jest? – zapytał król. – Niektórzy z was nie wyglądają na bardzo przestraszonych…
– To bez znaczenia, panie. Ważne czy może nam pomóc – odparł Naczelny Dowódca z naciskiem.
– Do czego zmierzasz?
– W każdej chwili smok mógłby skupić się wyłącznie na nich… Sami go prowokują…
Źrenice króla i Naczelnego Dowódcy Bezimiennych Rębajłów zwęziły się jednocześnie, jakby zostały idealnie zsynchronizowane z jednym, współdzielonym ośrodkiem dowodzenia.
*
Jeszcze tego samego dnia Dyrektor Biura Rzetelnego Informowania Kmiotów wysłał heroldów, którzy przekazali (jak zawsze niepodlegający dyskusji) raport z rozwoju sytuacji w kraju:
Najnowsze ustalenia dowodzą, że smok już dawno opuściłby nas, zniechęcony i głodny, gdyby nie ci, którzy swoją obecnością na ulicach, zwłaszcza w grupach (nawet dwuosobowych!) wzbudzają jego apetyt.
Już moglibyśmy ogłosić, że smok nas poniechał, gdyby nie nadzwyczaj częste ataki na pasterzy. To dlatego nasz opiekuńczy król zarządził otoczenie przerażonych pasterzy troskliwą opieką w bezpiecznym miejscu. W związku z zagrożeniem planujemy jeszcze wnikliwszą obserwację aktywności smoka oraz – co zrozumiałe – waszych poczynań. Dla dobra nas wszystkich.
Pozostańcie w domach.
Zaufajcie nam: głód nie jest waszym największym problemem!
* Bo odporność jest jak mięśnie: uwielbia treningi. Najbardziej lubi podawanie ręki i dotykanie przedmiotów, których dotykał ktoś inny, a jeszcze lepiej wielu ktosiów. Wtedy nasz organizm wytwarza przeciwciała, zbroi się i jest zawsze w gotowości. Odcięty od poligonu leniwieje, a gdy po długim czasie wezwiemy go do działania, staje jak wryty, robi remanent i przegląd wojsk, ale… znajduje tylko śpiących rycerzy. No klapa! Jesteśmy bezbronni wobec wszystkich smoków świata.
Dodaj komentarz