(…) — NIE ŚMIEJCIE SIĘ ZE MNIE — powiedziałaś, odbiegając nagle od jakiegoś tematu — ALE MAM WRAŻENIE, ŻE JEST Z NAMI IWONA…
— Moja Iwona? — upewniłam się.
— NO TAK.
— Skoro tak czujesz, to pewnie jest.
— I ty to mówisz? Jesteś gotowa uwierzyć w takie rzeczy?! — zaśmiał się Rudy, robiąc czytelną aluzję do mojego światopoglądu. — Co się z tobą dzieje? Coraz częściej mówisz o snach, a teraz to?
— Zawsze mówiłam o snach. Przyznaj, że bywają bardzo intrygujące. A „TO”? Nie mam dowodu, że jest niemożliwe. Ani że możliwe… W każdym razie nie przeraża mnie i nie jest wyznaniem wiary w cokolwiek. Można podejść w ten sposób, że miało miejsce ciekawe, niewytłumaczalne zjawisko i żyć dalej.
— OK — wtrąciłaś się. — ALE DLACZEGO AKURAT TERAZ MIAŁABY Z NAMI BYĆ?
— Bo trzy dni temu minęła rocznica jej śmierci, czekała cierpliwie aż o tym wspomnę… Poza tym, gdyby żyła, pamiętałaby o dzisiejszej dacie: o urodzinach Rudego, ponieważ wypadają w dniu imienin jej obojga rodziców. No i martwiłaby się o ciebie. Mało powodów? Co tu dużo gadać: pewnie by tu z nami była. Nie zapominaj, że i ona znała cię od urodzenia…
Pokiwałaś głową w zamyśleniu.
— RACJA. TĘSKNIĘ CZASEM ZA NIĄ…
Uścisnęłam twoją dłoń w geście zrozumienia. Nie pozwoliłaś, żebym zabrała rękę. Wtedy stanął mi przed oczami obraz z przeszłości, z czasów kiedy jeszcze nie było cię na świecie. Byłam chora, miałam zapalenie płuc, coś działo się z sercem. Wysoka gorączka sprawiała, że ledwo kojarzyłam na jakim świecie żyję, gdy właśnie Iwona — bo któż by inny! — przyszła w odwiedziny. Byłyśmy wtedy nastolatkami — raczej „gimbaza” niż liceum. Zamieniłyśmy kilka słów, ale byłam naprawdę do niczego. Zasnęłam, a gdy się obudziłam, było już ciemno za oknem, ona zaś siedziała na podłodze przy moim łóżku i trzymała moją rękę. „Eeeej!” — parsknęłam i zabrałam swoją dłoń, bo… ta sytuacja wydała mi się jakaś niezręczna. „A ty co?!” — wybałuszyła oczy i pospieszyła z wyjaśnieniem: „Płakałaś przez sen…”. Przychodziła tak codziennie i już na dzień dobry widziałam, jak cieszy ją mój powrót do zdrowia. Musisz wiedzieć, że w tamtych czasach penicylina czyniła cuda! Przynosiła lekcje i wieści ze szkoły, rozśmieszała mnie, czytała na głos, rozwiązywałyśmy szarady, rebusy, jolki i pospolite krzyżówki…. Od niechcenia, cierpliwie, dzień po dniu rzeźbiła w moim sercu definicję przyjaźni. Nie jestem pewna czy zasługiwałam na aż taką: bezwarunkową i oczywistą. Ale czy może być jakaś inna? Poczułam nagle ogromny smutek. I… wdzięczność. Dlatego odparłam:
— Ja też za nią tęsknię…
*
(…) Byłby to cudowny, spokojny czas, gdybyś miała się choć trochę lepiej: dzieci w domu z babcią, mężowie przy bardzo męskich zajęciach, a ja wreszcie przy tobie — całą sobą, bo „moi” w zasięgu ręki.
Nawet to, że trudno było z tobą rozmawiać, bo nadal byłaś zaintubowana i wciąż przysypiałaś, nie miało znaczenia — byłyśmy razem i to nam wystarczało. Kiedy spałaś, po prostu przyglądałam się tobie i próbowałam walczyć ze wzruszeniem, które atakowało mnie za każdym razem, gdy się zapominałam. W pewnej chwili napotkałam spojrzenie pielęgniarki opiekującej się pacjentem przy sąsiednim stanowisku. Jakby tylko na to czekała, podeszła do mnie i zapytała:
— Jesteś jej przyjaciółką?
— Jestem siostrą — odparłam w nadziei, że najprościej zbudowane zdanie jest tym, o które mi chodziło, albowiem mój angielski nie ewoluował sam z siebie. Na swoje usprawiedliwienie mam tyle, że w sytuacjach bez wyjścia coś tam gadałam, rozumiałam też coraz więcej. Nawet nawiązałam kontakt z Iwoną, najlepszą anglistką na Mazurach, ale i ona musiała się poddać, choć bywa uparta i skuteczna. Myszko, nie gniewaj się, ale wszystko wskazuje na to, że nawet najlepsi nauczyciele są bezsilni wobec tępego ucznia…
Nie mam pojęcia co zrozumiała pielęgniarka, ale wyglądała na bardzo poruszoną: przytuliła mnie i ucałowała po matczynemu.
— Wszystko będzie dobrze! — powiedziała. — Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, jestem obok. Mam na imię Barbra.
Baśki są takie empatyczne! Zauważyłaś? (…)
*
(…) miałyśmy znów czas dla siebie. Pilnowałam się, żeby nie wywoływać tematów, które za bardzo cię wzruszają, pobudzają czy denerwują. No nie było łatwo!
Zaczęłam opowiadać co widzę. W zasięgu mojego wzroku znajdował się kontuar — swoiste centrum dowodzenia oddziałem. Kręciło się tam mnóstwo osób. Wśród nich znalazł się mężczyzna, który raz po raz przyciągał moją uwagę: gdy szeptał coś do koleżanki siedzącej przy komputerze, pochylał się, a właściwie kładł się na kontuarze i wtedy…
— Znowu jest!
— KTO?
— No ten łysy. Mówiłam ci: nie mogę go nie widzieć, musiałabym siedzieć z zamkniętymi oczami.
— ALE CO? TAKI PRZYSTOJNY?
— Nieee. Zresztą nie wiem, bo go widzę z tyłu.
— NIE ROZUMIEM…
— O rany! Jak mam ci powiedzieć? Że widzę go za bardzo?
— CO TY PLECIESZ?!
— No, tyłek mu widać! — nie wytrzymałam. — Ma chyba za luźne spodnie, bo kiedy się pochyla zjeżdżają mu tak, że widzę więcej niż pół przedziałka. Boję się, że zobaczę więcej…
Zaczęłaś się śmiać tak, że aż straciłaś rytm oddechu. Mimo respiratora.
Brawo ja!
(…)
Dodaj komentarz